Kiedy sądziłem, że nie ma już dla mnie nadziei i zaczynałem rozmyślać jak wbić w podwieszany sufit hak na pętlę, nagle otrzymałem z dwóch niezależnych źródeł namiary na Doktora Suferina.
O czternastej odebrałem telefon od roztrzęsionej matki, która na kole garncarskim zasłyszała
opowieść o mitycznym znachorze z prywatnej kliniki w Górze Kalwarii. Cudotwórca ów miał
uzdrowić pozbawionego nogi irackiego weterana, syna lokalnej grzybiarki. Nim zdążyłem
zapomnieć o wytworach jej słabego umysłu, co dzieje się zazwyczaj w okamgnieniu, już
dzwonił do mnie odwieczny kumpel ze studiów podyplomowych. „Doktor Suferin”, wysapał
do słuchawki „Tylko on może ci pomóc. Ten człowiek leczy najgorsze przypadki, nawet wady
genetyczne”.
*
Kim był ten lekarz? Sporządzony naprędce przy pomocy Google profil zdawał się enigmatyczny i spowity mgłą tajemnicy. Joachim Suferin, Żyd polskiego pochodzenia, urodzony zaraz po drugiej wojnie w Dąbrówce. W ’56 na fali represji wypłynął wraz z matką do Nowej Gwinei.
Genialny samouk w wieku 16 lat listownie podważył autorytet profesorów akademii medycznej w Melbourne. Jednakowo wzburzeni i podnieceni Australijczycy aby go odnaleźć zorganizowali kosztowną wyprawę do papuaskiej puszczy, jednak sprawca zamieszania rozpłynął się w powietrzu.
Był rok 1961. Sześć lat później rozpoznano go w moskiewskiej kafejce, piszącego skandalizującą dysertację na temat zwapnienia rogówki. Stamtąd zbiegł przed rozgłosem na Spitsbergen, zafascynowany atrofią skrzydeł alki olbrzymiej.
Odtąd pojawiał się jak UFO w różnych miejscach na ziemi, zgłębiając kolejne problemy medycyny, genetyki i paleobiologii – szpotawe palce Argentyńczyków, żyworodne gekony na Nowej Zelandii (tu znów wymyka się australijskiej ekspedycji), czy wreszcie skuszony w 2008 odkryciem nowego gatunku dinozaura w śląskich Lisowicach. Powrót do ojczyzny zwieńczył ślubem ze Ślązaczką i wraz z nią osiedlił się pod Warszawą, otwierając prywatną klinikę.
Ostatnie doniesienia prasowe mówiły o lokalnej awanturze o błąd w sztuce. Hurtownik baterii
prysznicowych oskarżył Suferina o celowe zarażenie go łuszczycą. Po tygodniu wycofał jednak pozew i przeprosił na łamach Kuriera Południowego. Jak się okazało – objawy choroby zniknęły, a pozbył się w ten sposób wstydliwego tatuażu motylka na łopatce.
Umówienie się na wizytę zajęło mi tylko dwa tygodnie, też wcale nie z powodu napiętego grafiku wizyt, a urlopu Doktora, bawiącego wówczas na spływie kajakowym po Wieprzu. Kiedy wreszcie otworzyły się przede mną białe drzwi jego gabinetu i zajrzałem w poszukiwaniu oczu w rudą gęstwinę brody, wąsów, brwi i czupryny – wiedziałem, że moje życie może się wreszcie odmienić.
*
Doktor Suferin miał metr sześćdziesiąt, był małpio wręcz kudłaty, a jego przedramiona zdobiły tajemnicze znaki. Jak później wyjaśnił, był to zapis w starożytnym języku Papuasów i wytatuował go sam, aby nigdy nie zapomnieć o ludowej mądrości: „Rajskie ptaki gotować po obraniu, nigdy przed – pióra farbują rosół”.
Od wejścia wypytał mnie o objawy, nie dając jednak w pełni streścić historii mojej choroby.
Zdawał się znać przypadek nie od dziś, jak naznaczonego bliznami starego wroga.
- Pański stan można określić jako ciężki, jednak jak mówi mi doświadczenie – nie ma chorób
nieuleczalnych. - Doktorze… – zachłysnąłem się łzami. Czułem się jakby ten rudy leprekaun odsypał mi trochę złota z garnka. Dotąd odbijałem się od kolejnych lekarzy jak kauczukowa piłka dla kota.
- Chciałbym zaproponować panu nowatorską na tym kontynencie metodę… – tu Suferin wstał,
podszedł do szklanej gablotki i wykonał gest, jakby gładził uwięzioną za szybą ludzką czaszkę. – Stosował ją już von Schreber w XVIII wieku wśród południowoamerykańskich szczepów Indian, lecz nigdy nie przedarła się do wąskiej świadomości Europejczyków. Ma pan ogromne szczęście, że wreszcie mamy u władzy liberalną ekipę i na liście leków refundowanych przez NFZ znalazło się coś więcej niż sok z malin i rutinoscorbin. Cła na leki zjadłyby pana szybciej niż pies dingo aborygeńskie niemowlę. - Cóż to za remedium? – załkałem, wciąż wzruszony ze szczęścia.
- Przepiszę panu potos flavus, kinkażu. Specyfika terapii wymaga nierozstawania się z lekiem, chodzi o pewien eteryczny związek. Kinkażu nie wolno połykać. W razie kontaktu z oczami pomoże panu tylko chirurg.
- Dziękuję, doktorze! – zawołałem. Czy jego szczególna aparycja, czy podejrzane kadzidła tlące się w każdym kącie gabinetu sprawiały, że wierzyłem mu bezgranicznie. Nie pytałem o nic. – Przyznam się panu, że nie wierzyłem, że z tego wyjdę. Przywraca mi pan nadzieję.
Doktor Suferin uśmiechnął się. - Opowiem panu pewną historię. W 1995 roku wylądowałem w sercu afrykańskiej sawanny,
ścigany przez pewnego nieustępliwego francuskiego paparazzo. Polował na moją fotkę z
gigantyczną lustrzanką Nikona, nawet sobie pan nie wyobraża skali zbliżeń takiego potwora.
Gra toczyła się o wysoką stawkę, w paryskiej prasie co i rusz wypływały rewelacje o przypisywanej mi nieudanej kuracji hialuronowej Francoisa Mitterranda. Nawiasem, nie miałem z tym nic wspólnego, Francois już wtedy korzystał wyłącznie z opieki rwandyjskich szamanów. Reporter ścigał mnie od źródeł Nigru po drugą kataraktę, przez półtora miesiąca czułem jego śmierdzący czosnkiem oddech na karku. Kiedy naciąłem się w Bamako na strajk kierowców autobusów podupadłem na duchu. Wyprasowałem krawat i stanąłem na przystani, pewien, że z kolejnej barki przywita mnie błysk flesza. I wie pan co? Dzień wcześniej na jakimś nieodległym postoju fotografa zeżarło stado likaonów. Jedyną pociechą dla rodziny biedaka był fakt, że w śmiertelnym odruchu zrobił jeszcze piękne ujęcie brzegu Nigru, jak się później okazało na okładkę październikowego National Geographic. - Wspaniała historia – przyznałem. Suferin potrafił opowiadać ze swadą Juliusza Verne’a.
- Miałem na myśli, że zawsze jest nadzieja. Ot, choćby w likaonach.

