Share

Co racja to kuracja

Schabowy · 6 września, 2025

część 2

Jakież było moje zdziwienie, gdy w pierwszej przydrożnej aptece w Górze Kalwarii starsza pani mecenas na widok recepty westchnęła głęboko i wyszeptując „nareszcie…” udała się na zaplecze po moje upragnione kinkażu. 

Sądziłem, że miałem tego dnia wyjątkowe szczęście. Zastanawiam się czasem, ile czasu trzeba i jak długiej brody, by raz na zawsze zapamiętać, że szczęście to tylko omam kokainistów.

Moje zdziwienie z pierwszego akapitu było niczym w porównaniu z tym, które ogarnęło mnie na widok zrealizowanej recepty. Starucha w kitlu postawiła na blacie wielką klatkę, z wnętrza której spoglądała na mnie czarnymi oczyskami jakaś bestia o oliwkowej sierści.

– Co to jest? – zapytałem lekko, grając, że niby to nie dla mnie. Pod skórą czułem jednak, że ryży żydowski konował wrzucił mnie w niezłe szambo.

– Kinkażu – odparła aptekara. – Dziesięcioletnie, kompletna książeczka szczepień. Proszę je karmić owocami, przepada za mango. Jak ma pan jaskółki na balkonie, to zeżre też jajeczko albo pisklę. Uwaga na chwytny ogon. Może pana chwycić.

– Nie nie, to pomyłka! – oznajmiłem i już miałem odwrócić się na pięcie, gdy to paskudztwo

rzeczywiście chwyciło mnie ogonem za nadgarstek. Kiedy szarpałem się z kinkażu w obawie

przed utratą Swatcha, stara raszpla przybiła błyskawicznie stempel na recepcie, wcisnęła do kasy własnego pięćdziesiątaka, rzuciła we mnie paragonem i uciekła na zaplecze.

Nabyłem kinkażu.

*

– Ten parchaty pejs wcisnął mi jakąś… małpę! Łasicę!

Kumpel ze studiów podyplomowych uspokajał mnie od kilku minut, czym doprowadził mnie do furii. “Stosuj się do kuracji, pa!” – tyle rzekł na mą groźbę złamania mu karku przez telefon. Cisnąłem komórką o chodnik, ale ponieważ od lat jest to Nokia, odbiła się tylko i stłukła mi piszczel.

Kinkażu w samochodzie darło się wniebogłosy. Wbrew sobie i zdrowemu rozsądkowi zacząłem zastanawiać się, jak wytłumaczę to szefowi. Po dwóch latach pracy ugrałem z nim zdjęcie dziewczyny w ramce 10×10 cm na biurku, nie pozwoli mi przecież trzymać wrzaskliwego małpo-szopa w customer service! Czy powinienem kupić przestronny plecak? A może wypruć flaki temu bydlęciu, wygarbować i położyć pod biurkiem w charakterze dywanika?

Wsiadłem z powrotem do samochodu. Już miałem dostać ataku gorąca i duszności, kiedy kinkażu zaczęło wypróżniać się na moją skórzaną tapicerkę. Przestało dopiero wówczas, gdy całkiem zdarłem skórę dłoni i gardło, waląc jak oszalały w klatkę i miotając przekleństwa. Chwilę odczekałem, w złudnej nadziei, że chociaż sprzątnie kupę chwytnym ogonem, ale znów los zagrał mi na nosie.

– Nienawidzę cię – przemówiłem do stworzenia. Jego wzrok odpowiedział mi coś w rodzaju: “Nie wiem o czym mówisz”.

*

Z braku lepszych pomysłów zainstalowałem przerośniętego zielonego szczura w pokoju gościnnym. Nie miewam gości, więc nie ma tam prawie mebli, które to coś mogłoby obsrać, za wyjątkiem wielkiej kanapy obciągniętej grubą czarną skórą.

Ostrożnie otworzyłem drzwiczki i ponieważ nie wiedziałem jak przemawia się do kinkażu, rzekłem:

– Kici, kici.

Stwór wyjrzał ciekawie i powiódł wokół wzrokiem. Z tymi wielkimi jak denka od słoików oczami wyglądał naprawdę groteskowo, jak lokalny półgłówek albo przemądrzałe dziecko.

Ostrożnie podszedł do kanapy i przysiadł, kręcąc wesoło ogonem. Pomyślałem, że kiedy nie niszczy moich rzeczy, jest nawet całkiem sympatycznym zwierzątkiem. I znów zorientowałem się w bezmiarze swojej głupoty zbyt późno – dokładnie gdy kinkażu, wciąż mierząc mnie wzrokiem, niby ukradkiem, wbiło zębiska w obicie mojej kanapy.

Zanim wybuchłem i zacząłem gonić je po całym domu, zrozumiałem, że czeka mnie piekło.

Ciąg dalszy nastąpi, a tymczasem siodłaj matkę!

Coś podobnego!